RoadTrip Olimp: Dzień 40, 41 (powrót do domu)

Poranek we Lwowie

Czterdziestego dnia naszej podróży wstaliśmy około godziny 7:00 lub 8:00. Planowaliśmy opuścić nasz hostel o godzinie 9:30. Z rana nasi towarzysze udali się w różne miejsca, ja poszłam na moje ulubione Lwowskie Croissanty, gdzie tak jak zwykle zjadłam Lwowskiego (z salami, serem, jajkiem, pomidorem, ogórkiem i sosem czosnkowym). Idąc przez rynek natrafiłam na plan filmowy, którego akcja mogła mieć miejsce w okresie międzywojennym sądząc po strojach.

Każdemu, kto wybiera się do Lwowa polecam przejść się po rynku z samego rana, kiedy jeszcze restauracje są pozamykane i znajduje się na nim niewiele ludzi. Wtedy to zwykle bardzo zatłoczone miejsce nabiera zupełnie innego klimatu. Ja, korzystając z tych warunków usiadłam sobie na ławce z widokiem na Bazylikę i tam w spokoju zjadłam croissanta i wypiłam kawę. Następnie, nie spiesząc się, wróciłam spacerkiem do hostelu.

Problem z powrotem

Jak to zwykle bywa, kiedy opuszcza się dłużej okupowane miejsce, nie udało nam się wszystkim zebrać z rzeczami o umówionym czasie. Do parkingu mieliśmy około kilometra odległości. Jak się okazało Maciek, który dojechał do nas do Lwowa, nie mógł kupić biletu powrotnego na pociąg do Przemysla, ponieważ wszystkie zostały już wykupione. Trasa ta cieszy się dużą popularnością, dlatego bilety szybko się rozeszły i nie było możliwości kupić ich tego samego dnia, co wyjazd.

Asia, zmartwiona o powrót swojego ukochanego do Polski zaproponowała, żebyśmy zabrali Maćka ze sobą. Zastanawialiśmy się nad tym chwilę, jednak doszliśmy do wniosku, że nie możemy tego zrobić. Byłoby to ryzykowne, ponieważ nasz samochód ma 7 miejsc i ewentualna kontrola skończyłaby się mandatem i (według polskich przepisów) jednym punktem karnym, nie wiedzieliśmy jednak jak zostalibyśmy w tej sytuacji potraktowani na Ukrainie. W dodatku musielibyśmy wtedy udać się na inne przejście graniczne, takie, na którym znajduje się również przejście piesze. Według strony internetowej, na której podawany jest szacunkowy czas oczekiwania na kontrolę graniczną, na tamtym przejściu samochodem czekalibyśmy dłużej. Ponadto ciężko byłoby nam się zmieścić ze wszystkimi bagażami, zwłaszcza, że planowaliśmy duże zakupy w ukraińskim Auchanie ze względu na korzystne ceny. Zapewniliśmy Asię, że Maciek musi po prostu wsiąść w marszrutkę i że sobie poradzi.

W tej sytuacji Asia postanowiła, że będzie towarzyszyła Maćkowi. Odradzaliśmy jej to, ze względu na ilość bagaży jakie posiadała i mówiliśmy, że to głupi pomysł i że z nami będzie jej bardziej komfortowo, zwłaszcza, że odnowiła jej się kontuzja kolana. Nasza grupa zmartwiła się i zastanawiała, jakie jeszcze mamy opcje. Nie mogliśmy wymyślić nic innego, dlatego pozostawało nam zaakceptować decyzję Asi i założyć, że jest dorosła i wie, co robi.

Wielkie ukraińskie zakupy

Po rozstaniu z Asią i Maćkiem pojechaliśmy z Wojtkiem, Gosią, Michałem, Olą i Klaudią do jednego z niewielu dużych centrów handlowych na Ukrainie. Zrobiliśmy zakupy w Auchanie. Kupiliśmy między innymi chałwy, herbaty, kawy oraz wiele innych rzeczy, o których możecie przeczytać w artykule co warto kupić na Ukrainie. Następnie poszliśmy do gruzińskiej restauracji, która jest sieciówką i ma swój lokal również w centrum Lwowa, przy klasztorze Dominikanów. O restauracjach polecanych przez nas możecie przeczytać tutaj. Zjedliśmy tam chinkali i chaczapuri, bardzo charakterystyczne dania tamtejszej kuchni.

Zaskoczenie na granicy

Najedzeni pojechaliśmy w kierunku granicy Krakowiec-Korczowa. Nie kupowaliśmy zbyt wiele jedzenia na drogę, ponieważ według strony granica.gov.pl czas oczekiwania wynosił 4 godziny, nie spodziewaliśmy się, żeby miał się dużo bardziej wydłużyć. Jak się później okazało bardzo się pomyliliśmy.

Kiedy zobaczyliśmy długą kolejkę samochodów około 3 kilometry przed granicą wiedzieliśmy, że to zły znak. Posuwaliśmy się do przodu bardzo powoli i spekulowaliśmy, ile może nam zająć dotarcie do kontroli. Później, część z nas, między innymi ja, zaczęła spacerować wzdłuż kolejek samochodów. Ich ilość nie napawała optymizmem. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że jakiś strażnik graniczny mówił, że przed północą nie wyjedziemy, uznaliśmy to za żart.

Wraz z mijającymi godzinami zaczynaliśmy się coraz bardziej nudzić. Poszliśmy na zakupy na stację, później próbowaliśmy utrzymać równowagę chodząc po bandach, aż w końcu postanowiłyśmy z dziewczynami wyjąć karimaty i się na nich położyć. Już wtedy inni czekający w kolejce ludzie obserwowali nas z zainteresowaniem, liczba obserwujących zwiększyła się, kiedy zaczęłyśmy uprawiać jogę.

Czekaliśmy i czekaliśmy, aż zaczął zapadać zmierzch. Zaczynaliśmy wierzyć w to, że pobijemy dziś rekord stania na granicy (dotychczasowy wynosił 9 godzin). Do przodu ruszaliśmy się co godzinę lub półtorej godziny. Zaczęliśmy zasypiać. W pewnym momencie zobaczyliśmy strażnika granicznego, który rozdawał karteczki, na których spisywał nasz numer rejestracyjny i prawdopodobnie nasz numer w kolejce (54). Kiedy martwiliśmy się, że jesteśmy wciąż tak daleko od budek z kontrolą i granicę przekroczymy pewnie dopiero rano, kolejka jakby ruszyła. Okazało się, że długi odcinek drogi do budek kontrolnych nie był zastawiony samochodami, jak dotychczas, ale był pusty. Podekscytowani szybko przejechaliśmy ten odcinek i dojechaliśmy do etapu z bramką i żołnierzem spisującym ilość osób w samochodzie.

W krótkim czasie dotarliśmy do kontroli, zbliżała się północ. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że nie będziemy musieli czekać na granicy do świtu. Po sprawnej kontroli ukraińskiej dotarliśmy do kontroli po stronie polskiej. Tym razem byliśmy dodatkowo sprawdzani jakimiś odczynnikami chemicznymi, które miały sprawdzać obecność narkotyków, jednak mimo to poszło dość szybko.

Komplikacje w Polsce

Już kilka godzin temu zaczęłam odczuwać głód, jednak nie miałam już nic sensownego do zjedzenia. Były tylko chrupki i pianki, zjadłam trochę i postanowiłam, że poczekam aż dojedziemy do jakiejś stacji benzynowej. Podczas kontroli po polskiej stronie dość mocno zaczął boleć mnie żołądek, uznałam, że to przez to, że zbyt długo nic nie jadłam. Podczas jazdy po autostradzie zaczynałam czuć się coraz gorzej, aż w końcu poprosiłam Wojtka, żeby zjechał na bok i się zatrzymał. Dalsza jazda wyglądała w ten sposób, że co 5-10 kilometrów zatrzymywaliśmy się, żebym mogła zwymiotować. Martwiłam się, że w takim tempie nie wiadomo kiedy dojedziemy do domu. Wojtek postanowił, że trzeba zawieźć mnie do szpitala, zadzwonił pod 112 i zapytał o najbliższą placówkę do której szybko się udaliśmy.

W szpitalu zostałam przebadana i podłączona pod kilka kroplówek. Podczas badania krwi jak zwykle zemdlałam, dość zabawne było to, że po przebudzeniu zupełnie nie wiedziałam, gdzie się znajduję i kim są panowie w niebieskich strojach, którzy się na mnie patrzą. Ekipa w tym czasie spała sobie w busie. Po jakichś dwóch godzinach leżenia pod kroplówkami pod opieką Wojtka zostałam wypuszczona ze szpitala. Powiedziano mi, że dopóki leki działają damy radę dojechać do domu, a później mam zgłosić się do lekarza.

Do Staszowa dojechaliśmy około 6 rano. Martwiłam się trochę o Wojtka, bo przez mój pobyt w szpitalu wydłużył się czas, od kiedy nie spał, jednak dał radę. Niedługo potem przyjechali rodzice Michała, aby zabrać jego i Gosię. Rodzice Oli mieli przyjechać po nią o 12:00, Klaudia zaś została z nami dłużej. Oglądaliśmy razem Grę o Tron, a następnego dnia odwieźliśmy ją do Kielc na pociąg. W Kielcach przekazaliśmy też bagaże Asi osobie znalezionej na BlaBlaCar, która jechała do Wrocławia.

Wkrótce pojawi się u nas podsumowanie naszej podróży. Zawrzemy w nim informacje dotyczące ilości przejechanych kilometrów, odwiedzonych krajów oraz najciekawsze rzeczy i wspomnienia, które dane nam było zobaczyć i przeżyć.

<<< Relacja z poprzedniego dnia

Strona wyprawy >>>

Komentarze

Komentarzy