Dzień dwunasty naszej wyprawy rozpoczęliśmy od pobudki około 7:30. Do miejsca naszego noclegu zaczęli zjeżdżać się ludzie. Nie przejmując się nimi za bardzo Klaudia z Olą przygotowały jajecznicę. Ja z Kasią w tym czasie wgrywaliśmy relację z poprzedniego dnia na stronę (nie mogliśmy zrobić tego wieczorem, bo skończył się nam Internet na albańskiej karcie, rano korzystaliśmy z Internetu udostępnionego nam przez Olę).
Kanion rzeki i most rano były chyba jeszcze piękniejsze niż wieczorem. Fakt ten wykorzystała część ekipy i poszła robić zdjęcia. Z tego wspaniałego miejsca zebraliśmy się dość późno, bo po 9:30. W tym czasie zdążył pojawić się Pan parkingowy, który skasował nas na 200 leków (ok. 6 zł). Kiedy wjeżdżaliśmy tu wieczorem parkingowego już nie było, dlatego zapłaciliśmy jedynie za jeden dzień.
Po nieco ponad godzinie jazdy dotarliśmy do miasta srebrnych dachów – Gjirokastrty. Miasteczko to jako jedno z dwóch w Albanii wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Znane jest też z tego, że urodził się w nim albański przywódca Enver Hodża, którego podobiznę do tej pory z łatwością kupimy między innymi na koszulkach sprzedawanych w sklepach z pamiątkami. Specyficzny kolor dachy zawdzięczają materiałowi, z którego zostały wykonane – kamiennym łupkom. Miasto dawniej nosiło nazwę Argyropolis, co oznacza Srebrne Miasto.
Z racji, że było już południe, a słońce zdecydowanie dawało się we znaki postanowiliśmy się rozdzielić, aby każdy mógł zobaczyć coś innego. Ja wspólnie z Kasią i Klaudią poszedłem do Skenduli Hause. Wstęp kosztował 200 leków (ok. 6 zł) od osoby, ale nie spotkaliśmy tam nikogo, kto sprzedawałby bilety.
Wracając na miejsce zbiórki zrobiliśmy zdjęcia okazałej osmańskiej twierdzy znajdującej się nad miastem (do twierdzy poszły Ola z Asią) oraz kupiliśmy pierwsze w Albanii magnesy. Na miejscu zbiórki pojawiliśmy się nieco wcześniej, pozostały czas postanowiliśmy wykorzystać na zakup lodów, które kosztowały po 50 leków za gałkę (ok. 1,8 zł). Chcieliśmy wykorzystać korzystne albańskie ceny, ponieważ już jutro wjeżdżamy do droższej Grecji.
Na miejscu zbiórki wszyscy pojawili się punktualnie. Wyruszyliśmy więc do kolejnego miejsca, które planowaliśmy dziś odwiedzić – tzw. Błękitnego Oka (Syri i kaltër). Jest to źródło wypływające z otworu krasowego o wspaniałej błękitnej wodzie. Było to jedno z miejsc, na odwiedzeniu których bardzo mi zależało. Woda wypływająca ze źródła ma temperaturę tylko około 10 stopni. Sam otwór jest bardzo głęboki, nurkom udało się zejść do głębokości 50 metrów, ale otwór na pewno jest dużo głębszy. Więcej informacji praktycznych i ciekawostek o tym miejscu możecie przeczytać w artykule Syri i Kalter – błękitne Oko Albanii.
Główną atrakcją oprócz podziwiania wspaniałego koloru wody oraz pięknej okolicy jest możliwość skoku do niej. Wcześniej należy się oczywiście zanurzyć. Skok odbywa się z usytuowanego nisko nad taflą wody podestu. Jako pierwsza skoczyć poszła Asia (jeśli czyta to jej mama, to niech wie, że wspólnie z Kasią i Klaudią jej to odradzaliśmy), tuż za nią Michał. Kasia początkowo nie chciała, abym skakał, bo boi się skoków do wody (kiedyś bała się skakać nawet z łódki i musiała być wypychana). Powiedziałem, że jeśli będzie chciała to mogę nie skakać. W międzyczasie do oczka skakali między innymi kilkuletni chłopcy, co ośmieliło Klaudię. Kasia, widząc tyle skaczących osób, które nie zginęły, uznała w końcu, że i mnie się nic nie stanie.
Ostatecznie Klaudia nie zdecydowała się na skok, który zresztą sam jej odradzałem (wcześniej skakała do wody tylko raz na basenie, ja robiłem to już wielokrotnie z trampolin umiejscowionych wyżej niż podest w Niebieskim Oku). Po nas jeszcze jeden skok wykonali Michał i Asia i po około 2 godzinach pojechaliśmy w dalszą drogę.
W ostatniej większej miejscowości w Albanii – Sarandzie, zatrzymaliśmy się na zakupy, aby pozbyć się albańskich leków. Kupiliśmy między innymi paprykę, kurczaka czy cebulę. W tej miejscowości poszliśmy też na ostatniego w Albanii kebaba. Tym razem zdecydowaliśmy się na różne potrawy, wszystkie kosztowały jednak poniżej 200 leków (ok. 6 zł). Mój kebab był bardzo dobry, chyba wszystkim jedzenie smakowało bardziej niż wczoraj w Korczy.
Najedzeni ruszyliśmy do oddalonego o kilkanaście kilometrów naszego upatrzonego miejsca noclegowego na Półwyspie Ksamil. Namioty rozbiliśmy niedaleko płatnej plaży, która około 18 była już bardzo opustoszała. Szybko ruszyliśmy w kierunku morza, dziewczyny jednak nie zdecydowały się na pływanie, a jedynie kąpiel pozwalającą im się umyć. Kolejny raz to ja pierwszy poszedłem pływać, udało mi się do tego namówić też Michała. Woda była tak zasolona, że niemal nie trzeba było ruszać rękami czy nogami, aby utrzymywać się na jej powierzchni.
Na kolację wspólnie z Olą i Klaudią przygotowałem paellę z kurczakiem i warzywami. Niestety dodaliśmy trochę za mało wody przez co ryż w całości nie ugotował się odpowiednio. Mam nadzieję, że nikt się nie zatruje 😉 Tego dnia przejechaliśmy 152 km. Jutro wjeżdżamy do Grecji!