RoadTrip Olimp: Dzień 9 (Korab)

W obozie

Dziewiątego dnia wyprawy wstaliśmy z Wojtkiem trochę później. Reszta ekipy poszła na Korab, my biorąc pod uwagę naszą kondycję oraz braki sprzętowe postanowiliśmy odpuścić. Ogarnęliśmy trochę bagaże, pozabieraliśmy rzeczy z bagażnika dachowego, bo zaczęło padać. Było zimno i wiał silny wiatr. Zjedliśmy na śniadanie kanapki z dżemem i Wojtek później otworzył jeszcze sezamki. W tym czasie poczytaliśmy trochę o naszej awarii wiatraka, wymieniliśmy bezpiecznik, przygotowaliśmy relację i artykuł o cenach w Kosowie, a także zajmowaliśmy się innymi sprawami. Zapoznaliśmy się też z trzema piętnastoletnimi Albańczykami wyraźnie zainteresowanymi naszym busem. Daliśmy im pocztówki i smycze oraz porozmawialiśmy trochę o Albanii. Jeden z nich bardzo dobrze mówił po angielsku, jak się później okazało wszyscy uczą się w stolicy kraju – Tiranie.

Czas zleciał dość szybko, byliśmy zaskoczeni widząc schodzącą z góry Asię. Za chwilę zeszły też Klaudia i Ola, które po chwili zaczęły przygotowywać obiad – kaszę kuskus z koncentratem pomidorowym, ajvarem, papryką, cebulą, białą fasolą i tuńczykiem. Wyszło im to bardzo dobrze. Miły Albańczyk wyszedł z budynku obok i zaproponował gotowanie w środku, ale już kończyły, więc podziękowały za propozycję. Widać było, że dziewczyny są zmęczone, ale były bardzo zadowolone. Gosia z Michałem długo nie wracali, Michał napisał nam sms-a, że odnowiła mu się kontuzja kolana i zejście sprawa mu dużą trudność, dlatego jeszcze trochę im zejdzie. Po jakimś czasie dołączyli do nas, zjedli, spakowaliśmy się i pojechaliśmy w kierunku granicy z Macedonią, ze względu na to, że naszym następnym celem jest Ochryd. Wcześniej skontaktowaliśmy się z naszą znajomą – Izą, specjalistką od Albanii, którą poznaliśmy podczas Międzynarodowych Targów Turystycznych we Wrocławiu na których występowaliśmy.

Relacja Asi z wejścia na Korab:

Dzień rozpoczęliśmy sukcesem, czyi wszystkim udało się wstać o 5, dość szybko zebrać (biorąc pod uwagę wczesną godzinę-naprawdę szybko) i zabrać za szykowanie prowiantu na drogę. I w tym momencie zaczęły się schody, ponieważ zabrakło nam kolejno garnka, chleba i pasztetu, czyli ani się napić czegoś ciepłego przed wyjściem, ani zjeść coś w trasie. W miarę odkrywania kolejnych braków w naszym zaopatrzeniu Michał wykonywał kolejne kursy do busa, budząc u Kasi i Wojtka przekonanie, że jakiś Albańczyk połakomił się na nasze naczynia i zapasy.Szybko zwinęliśmy wciąż pachnące miętą namioty, wrzuciliśmy je na busa i wyruszliśmy w trasę prawie o czasie – co prawda bez żadnej mapy, ale zaopatrzeni w Michała i jego nawigację do górskiej wspinaczki. Szybko też odnaleźliśmy pierwsze oznakowanie szlaku, choć dość dziwne wydawało mi się to, że kolejne znaki widujemy bardzo rzadko i w pewnej odległości. Jak się okazało w drodze powrotnej, zboczyliśmy z wyznaczonej trasy i szliśmy jakąś własną… Ale kto by  się zajmował wtedy oznakowaniem, kiedy trzeba było nadążyć za naszym tempomatem- Klaudią, której uwzięło się być tego dnia niczym albański kucyk, beztrosko pokonujący kolejne metry wąskiej koziej ścieżki nad przepaścią. Wkrótce rozdzieliliśmy się na dwie grupy- Ja i Ola dzielnie nadążałyśmy za Klaudią, a Michał z Gosią wybrali trochę wolniejsze tempo.Po jakiejś godzinie rozpostarły się przed nami niezwykłe widoki- skaliste górskie zbocza i doliny, szczyty ukryte we mgle oraz głębokie przepaście, którymi przemykały szybko chmury, by zaraz się rozwiać. Gdzieniegdzie w oddali widoczne były stada owiec, a pasterzy usłyszeć można było przez gwizdy i okrzyki, niosące się po górach. Raz, gdy zmęczone podejściem zrobiłyśmy przerwę na wysokości ok 2000 m n.p.m (co mogłyśmy oceniać tylko po czasie, bo mapy Google twierdziły, że jesteśmy w sąsiedniej wiosce) usłyszałyśmy rozpaczliwe meczenie- kilka metrów od nas była  mała owieczka, która odłączyła się od stada. Po chwili usłyszałyśmy z góry meczenie, którym odpowiedział jej pasterz-a ona podbiegła pod górę biegła, a po chwili dołączył do niej pies pasterki, który zagonił ją do stada. Wszystko to działo się w gęstej mgle, przez którą ciężko było odnajdywać oznaczenia na skałach, a chłód zaczął przenikać przez nasze kurtki.

Rozglądając się za czerwono-żółto-czerwonymi ,,flagami” musiałyśmy zwolnić, w dodatku podchodziłyśmy pod bardzo strome zbocze z osypującymi się pod stopą kamieniami, pokrytymi kropelkami wody z mgły. Po dłuższej chwili stromego podejścia zwątpiłyśmy- nigdzie nie było widać oznaczeń, a zerwał się silny wiatr, który przywiał deszczową chmurę. Po tak stromym i śliskim zboczu ciężko jest schodzić, nie miałyśmy więc jak cofnąć się do ostatniego widzianego znaku. Ratunkiem mogli okazać się Michał i Gosia, którzy szli jakąś godzinę drogi za nami i mogli sprawdzić trasę. Zadzwoniliśmy do nich i czekając, aż dojdą do znanego nam punktu skryłyśmy się pod kamieniem. Musiałam wyciągnąć z apteczki koc termiczny- ukryte pod nim, odgrodzone od wiatru i zacinającego deszczu próbowałyśmy się ogrzać, zajadając kupione w Kosowie orzeszki. Jedzenie w chwilach grozy zawsze podnosi na duchu!

Michał oddzwonił po niedługiej chwili- trasa niespodziewanie odbijała w przeciwnym kierunku niż góra, prawdopodobnie aby ominąć to niebezpieczne zbocze którym się wspinałyśmy. Po dość kłopotliwym ustaleniu w którą stronę jest to ,,prawo” w które miałyśmy się skierować (co w cale nie było takie oczywiste, gdy siedzi się tyłem do góry, zapierając się nogami przed zsunięciem), miałyśmy przed sobą trudne zadanie- przeciąć zbocze w poprzek oraz znaleźć drogę przez głęboki parów oddzielający nas od trasy. Szczęśliwie znalazłyśmy się niedaleko swego rodzaju spłycenia, przez które mogłyśmy się przeprawić i dołączyć do reszty drużyny.

Razem już ruszyliśmy dalej. Minęliśmy schodzących z góry wędrowców zaopatrzonych w profesjonalny sprzęt i kijki, którzy byli zdziwieni patrząc na nasze przeciwdeszczowe kurteczki i adidasy; powiedzieli że do szczytu jeszcze dwie godziny, mocno tam wieje i leży śnieg. Po kolejnej naradzie ruszyliśmy dalej- po 5 minutach kolejni napotkani przez nas turyści powiedzieli, że na szczyt jest jeszcze półtorej godziny. I  tak 5 minut może się równać pół godzinie 😉 Popatrzyli też na nas powątpiewająco- wyraźnie uważali, że nie wejdziemy. Rzeczywiście- na wysokości 2500 m n.p.m. chłód bez problemu przenikał nasze kurtki, nie mieliśmy kijków pomocnych przy wspinaczce po śliskich kamieniach, a nogi mieliśmy mokre od zacinającego deszczu. Nastąpiła ostatnia narada- wszystkim bardzo zależało na wejściu na szczyt, ale zdrowy rozsądek mówił nam, że nasza wyprawa mogłaby się w takim wypadku skończyć trzy tygodnie wcześniej. Trzeba było zawrócić. Ja z Michałem i Gosią podeszłam jeszcze na wysokość bliską Rysom, a potem dołączyłam do schodzących Klaudii i Oli. Schodziło się znacznie łatwiej, choć większość zaczęła narzekać na mocno obciążone kolana. Tradycyjnie, udało nam się zboczyć z trasy; ku naszemu zaskoczeniu pomógł nam wtedy pasterz, który stanął na szczycie obok i wskazał nam kierunek, a później z oddali czuwał, czy dobrze idziemy.Schodziłyśmy razem z trójką innych turystów. Byli niezwykle zaciekawieni interesującym stylem naszego schodzenia; szczególnie musiała działać na nich Ola, która trzykrotnie niespodziewanie ,,usiadła” na trasie tuż przed jednym z nich. Swój w tym udział miała również Klaudia, która stwierdziła, że obcierają ją adidasy i dalszą cześć trasy pokonywała w… sandałach. Ja również musiałam wyglądać dziwnie, gdy zauważyłam, że moje przemarznięte na szczycie dłonie teraz niemożebnie spuchły – w efekcie wszystkie trzy stałyśmy na ścieżce chichocząc ze swoich palców o rozmiarach porównywalnych do serdelków i podobnej użyteczności w chwytaniu przedmiotów. Chcącym wczuć się w naszą sytuację polecam próbę złapania kubka kiełbaską. Jeden z turystów do mnie zagadał. Był z Kosowa i w towarzystwie Niemca i Chińczyka przez 14 dni zamierzał zdobywać szczyty Albanii i Macedonii. Wyraźnie ucieszył się, że jesteśmy z Polski- powiedział, że to właśnie Polakom zawdzięczamy jakiekolwiek oznaczenie trasy na Korab. Powiedział też, że ma nadzieję, że niedługo zdobędziemy jednak Korab, tym razem w lepszych butach- i mówiąc to jeszcze raz oglądnął się na idącą w sandałach i skarpetach Klaudię… Obiecałam, że na Korab jeszcze wrócimy.W tym wesołym towarzystwie dotarłyśmy na dół do wioski. Przy próbie wpakowania do worków naszych śpiworów i namiotów dostałyśmy takiej głupawki, że zastygłyśmy w pozach jak przy mocnym kurczu mięśni, wydając odgłosy przypominające porażenie mięśni oddechowych, przerywane okresowymi odgłosami płaczącego kota. Wojtek zaniepokojony zaczął oglądać nam źrenice, odpowiedziałyśmy, że pasterz na szczycie poczęstował nas swoimi ziółkami; nie uwierzył, więc na dowód wysłałyśmy do niego Olę z rosnącą obok miętą, niczym gołębicę pokoju z gałązką oliwną. Zataczając się od śmiechu musiała wyglądać mało przekonująco, nie przyjął więc naszego daru. Z radością jednak zabrał się za wcinanie przygotowanego przez nas obiadu, bo każda uznała, że ,,wszamałaby teraz coś na ciepło”. Danie receptury Klaudii było tak pyszne, że Kasia aż poprosiła o przepis. Tutaj go jednak nie podamy, gdyż będzie owiany on tajemnicą znaną tylko zdobywcom Korabu.

Same też po tym pysznym posiłku pozmywałyśmy. Zmartwione, bo naszych zmywaczy nie było widać, a minęły już prawie dwie godziny od naszego zejścia. Aby wypełnić ten niezwykle stresujący czas oczekiwań, poszłyśmy nad strumień doprowadzić się i nasze obłocone buty do porządku; zadanie to było mocno utrudnione przez podglądającego nas albańskiego chłopca. Wtem na horyzoncie pojawili się Michał z Gosią. Okazało się, że u Michała odezwała się dawna kontuzja kolana, dlatego mieli taki kłopot z zejściem. Dobrze, że czekał na nich ciepły bus z ciepłym obiadem, ciepłą herbatą i naszymi, jeszcze cieplejszymi słowami otuchy i wyrazami radości z ich powrotu.

A morał z tej krótkiej historyjki jest taki: Sprawdźcie pogodę przed wyprawą na szczyty, zaopatrzcie się w odpowiedni strój w góry, porządną apteczkę z kocem termicznym i bandażem elastycznym i aplikację WikiLoc. Rozważnie oceńcie trasę i swoje siły, by być w stanie wrócić z góry. A na pewno nigdy się nie poddawajcie, na szczyt zawsze można podjeść jeszcze raz. My tak zrobimy i Korab jeszcze będzie nasz 😉

Naprawa awarii

Wjechaliśmy do jakiegoś albańskiego miasta w poszukiwaniu kantoru, mechanika, kebaba i melona. Udało nam się znaleźć dwa pierwsze. Do samochodu zleciało się kilku Albańczyków. Mechanik stwierdził, że wiatrak jest do wymiany. W komunikacji między Wojtkiem a mechanikiem pomogła Iza, z którą łączyliśmy się telefonicznie. Mechanik powiedział, że wymiana będzie kosztować 50 euro i trzeba będzie zaczekać do jutra. Sądziliśmy, że to zdecydowanie za dużo. Podobnego zdania była Iza, która podała nam numer do swojego męża, który jest Albańczykiem. On też rozmawiał z mechanikiem ale nie udało mu się zejść z ceny, powiedział nam że T4 nie jest zbyt popularnym samochodem w Albanii i stąd wysoka cena wymiany (brak części).Po ostrych negocjacjach Wojtkowi udało się zejść do 30 euro. W między czasie czekając na wiatrak rozmawiał z jednym z Albańczyków. Rozmawiali między innymi o popularnych w Albanii Mercedesach. Starszy Albańczyk 0powiadał, że ma 3 Mercedesy (które są najlepszymi samochodami!) i pokazywał gruby plik pieniędzy w portfelu. Po około 40 minutach pojawili się mechanicy (było ich trzech) z wiatrakiem. Wymiana nie była prosta i zajęła około 1,5 godziny (stary wiatrak było ciężko wyjąć z osłonki). Zapłaciliśmy 30 euro i ciesząc się sprawnymi wiatrakami ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu noclegu.

Przejechaliśmy granicę z Macedonią i rozbiliśmy się przy jednym z pierwszych zjazdów za miejscowością Debar niedaleko rzeki Czarny Drin. Było około 23 i było już bardzo ciemno. Jak się okazało rozbiliśmy się niedaleko cmentarza, co zauważyła Klaudia, która mnie o tym poinformowała. Ja powiedziałam Wojtkowi i wspólnie uznaliśmy, że lepiej nie mówić o tym reszcie przed porankiem. Poszliśmy spać około 23:30. Tego dnia przejechaliśmy jedynie 71 km.

<<< Relacja z poprzedniego dnia

Relacja z kolejnego dnia >>>

Komentarze

Komentarzy