Dzisiaj wyjątkowo zebraliśmy się trochę później, dlatego, że Wojtek był zmęczony i chciał trochę odespać. Ja i reszta ekipy mamy o tyle lepiej, że możemy się zdrzemnąć w samochodzie podczas jazdy. Teoretycznie ja też mogłabym prowadzić, bo już przyzwyczaiłam się do jazdy busem, ale Wojtek ma więcej doświadczenia, a tu co trochę trafiają się różne dziwne i trudne drogi, wąskie z wysokimi podjazdami, na które ledwo wjeżdżamy albo z przepaścią z jednej lub z obydwóch stron.Na śniadanie jedliśmy dziś zupki chińskie i piliśmy herbatę lub kawę. Plażowe prysznice pozwoliły nam wykonać zabiegi pielęgnacyjne, jednak później zorientowaliśmy się, że woda w nich i tak jest trochę słona. Na spokojnie przyszykowaliśmy się do wyjazdu, omówiliśmy nową trasę i wyruszyliśmy około 9:15. Naszym głównym celem jest dziś Kosowo.
Po raz pierwszy podczas tej wyprawy włączyliśmy wideorejestrator z tego względu, że Albańczycy jeździli sobie jak im się podoba. Często ruchem kierowali policjanci.
Podczas jazdy autostradą Wojtek powiedział mi, żebym zobaczyła czy nic na nim nie siedzi, bo chyba go coś ugryzło. Nie widziałam żadnego owada. Za chwilę stwierdził, że coś go ugryzło. Zatrzymał się zjeżdżając za linię jezdni i wyszedł z samochodu. Okazało się, że na jego siedzeniu leży pszczoła. Zabiłam ją używając kremu z filtrem 30 (ochrona przed promieniami UV i narzędzie zbrodni w jednym), a Asia i Ola poszły obejrzeć plecy Wojtka. Spryskały ukąszenie płynem dezynfekującym i wyciągnęły pęsetą kawałek żądła, po czym posmarowały to miejsce maścią antyhistaminową. Obejrzałam zwłoki pszczoły, żądło rzeczywiście było ułamane. Sytuacja była potencjalnie niebezpieczna, bo jechaliśmy po autostradzie, ale mój narzeczony zachował zimną krew, nie wpadł w panikę i zatrzymał się nie stwarzając przy tym zagrożenia na drodze.
Dalsza jazda upływa póki co spokojnie, ale widzieliśmy pierwsze zwierzę spacerujące po autostradzie – krowę. Na takie wypadki trzymam cały czas aparat na kolanach. Poza tym autostrada jest bardzo dobrej jakości.Na granicy albańsko-kosowskiej (do której dotarliśmy około 11:30) nie mieliśmy kontroli po stronie albańskiej, co ciekawe, po stronie kosowskiej oprócz podziału na pasy dla osobówek, ciężarówek i autobusów oraz tylko ciężarówek jest również pas VIP. Granicznicy byli dla nas mili, pytali jakie miasta dokładnie chcemy zwiedzić w Kosowie i co chcemy zobaczyć w tych miastach. Później podszedł jeszcze jeden i zapytał czy w Polsce każdy mężczyzna ma 3 żony, później poprawił się na 2,5 żony i zapraszał nas na kawę.
Musieliśmy jeszcze wykupić ubezpieczenie za 15 euro, ponieważ w Kosowie nie obowiązują żadne inne ubezpieczenia. Pojechaliśmy w kierunku Prizren.Dotarliśmy do Prizren. Było to według tego, co czytały Asia i Ola jedno z najładniejszych miast Kosowa. Nie zachwyciło nas szczególnie, ale też nie przyjechaliśmy tam szukać klasycznych zabytków, ale raczej po to, żeby zobaczyć jak to państwo funkcjonuje. Ciekawostką jest to, że przy głównych zabytkach znajduje się policja, która pilnuje, aby nie dokonywano aktów wandalizmu na tle narodowościowym. Znaleźć tam można bardzo wiele motywów z flagą Albanii (nawet galowe suknie). Nam Kosowo przypominało trochę Turcję. Część grupy zjadła pljeskavicę, która była bardzo dobra, ja z Klaudią zjadłyśmy po burku ze szpinakiem i z serem, ale tu były bardzo niedobre, takie słone i całkiem inne niż te w Bośni. Po wyjeździe z Prizren zaczęliśmy kierować się do granicy z Albanią, w kierunku miejscowości Radomire, z której mieliśmy udać się rano na Korab. Na granicy zeszło szybko, mieliśmy kontrolę tylko po stronie albańskiej, po raz pierwszy poproszono nas o okazanie Zielonej Karty. Zaraz po przekroczeniu granicy zobaczyliśmy stanowisko, gdzie rozdawali bezpłatne karty sim z pakietem Internetu, skorzystaliśmy więc z tej opcji.
Droga, którą jechaliśmy w kierunku Korabu dość szybko stała się trudna do pokonywania dla naszego zapakowanego po sam dach busa bez turbiny. Pojawiły się ostre zakręty i strome podjazdy, ale widok na góry mieliśmy świetny. Podjeżdżaliśmy serpentynami coraz wyżej i wyżej. W pewnym momencie musieliśmy zrobić przerwę na schłodzenie silnika. Dotychczas nie musieliśmy robić takich postojów, ale jak się okazało przestał nam się załączać drugi wiatrak. Po przerwie jechaliśmy dalej, byliśmy już na wysokości szczytów gór, aż w końcu zaczęliśmy zjeżdżać w dół. Zjazd był równie wymagający jak wjazd, a może nawet i bardziej. Droga była bardzo stroma i trzeba była bardzo uważać, żeby nie rozpędzić się zbyt mocno. Wszyscy byliśmy tym faktem dość rozemocjonowani. W końcu zjechaliśmy na sam dół drogi, by znowu zacząć wjeżdżać pod górę. Musieliśmy zrobić kolejną przerwę na schłodzenie silnika. Kiedy otworzyliśmy maskę podszedł do nas młody Albańczyk i zaczął polewać nam chłodnicę lekki strumykiem wody. Kiedy pojechaliśmy dalej pojawił się kolejny problem, a mianowicie nawigacja kazała nam skręcić w podejrzanie wyglądającą kamienistą dróżkę. Po sytuacji w Czarnogórze, gdzie nawigacja poprowadziła nas bardzo złą trasą i wyprowadził nas z niej miły pan, wiedzieliśmy, że należy podchodzić sceptycznie, kiedy każe nam jechać takimi drogami. Zaczęliśmy więc pytać ludzi. Zapytaliśmy starszego pana, który nie mówił po angielsku, ale wszystko tłumaczył zamaszyście rysując ręką wygląd naszej trasy. Musieliśmy wykręcić na takiej drodze, że musiałam zamknąć oczy i doszłam do wniosku, że to dobrze, że nie ja prowadzę. Jeszcze kilka razy pytaliśmy Albańczyków, gdzie jechać, ale jakoś nie mogliśmy się z nimi dogadać i ciągle błądziliśmy. Raz myśleliśmy już, że dotrzemy do celu. Skręciliśmy tam, gdzie kazała nam nawigacja. Jechaliśmy po stromych drogach, tyle że już bez asfaltu i nagle droga się skończyła. Staliśmy busem przed chatą z ozdobą w postaci rozwieszonej skóry jakiegoś zwierzęcia. Dwóch Albańczyków tłumaczyło nam jak mamy jechać. Szukaliśmy dalej. Po drodze Wojtek spotkał bardzo sympatycznego starszego pana, który powiedział mu, że jeżeli nie znajdziemy tej drogi to możemy nocować u niego. Dzięki wsparciu nawigacji Michała udało nam się w końcu znaleźć właściwą drogę, na której przez chwilę był asfalt. Jeździliśmy kilka razy w tę i z powrotem, aż w końcu udało mi się zrobić zdjęcie wielkiej kałuży, przez którą przejeżdżaliśmy. Mimo problemów ze znalezieniem właściwej drogi i jakości owych dróg, atmosfera w busie była bardzo pozytywna. Śmiechów nie było końca.Jechaliśmy dróżką, która nie wskazywała na to, że na jej końcu ma znajdować się wioska, która ma nawet meczet. Doszłam do wniosku, że to były najgorsze drogi jakimi kiedykolwiek jechaliśmy. W Norwegii, Droga Orłów może i była stroma i kręta, ale tam chociaż był asfalt, a tu pełno kamieni. Byliśmy już jakoś na początku wioski i w końcu nadszedł ten moment, że nie mogliśmy podjechać pod górę i musieliśmy wysiąść z busa. W euforii, że udało nam się znaleźć wioskę zaczęliśmy biec za busem, okazało się, że Klaudia myślała, że wychodzimy tylko na chwilę i nie założyła butów, pokładaliśmy się ze śmiechu.
Dojechaliśmy w końcu do celu, ale pojawił się problem. Boczne drzwi przesuwane zacięły się i nie chciały się zamknąć. Czasami już tak się działo i Wojtek zawsze był w stanie to naprawić, jednak tym razem się nie udało. Kombinowali razem z Michałem, ale coś się mocno zblokowało. Na pomoc przyszło nam kilku Albańczyków. Byłam dobrej myśli, bo założyłam, że skoro ci ludzie mieszkają na takim odludziu, to muszą być zaradni i potrafić wiele rzeczy zrobić samodzielnie.
Było już ciemno, próbowali je naprawić, ale nie wychodziło, bo potrzeba było czegoś mocnego, żeby podważyć drzwi. W pewnym momencie Albańczyk mówiący po angielsku powiedział nam, że musimy wrócić do tego jutro i wtedy skombinować jakieś narzędzie i żebyśmy się nie martwili, bo nikt tu nie ruszy nam busa. Nie napawało nas to optymizmem, bo przecież w busie mamy wszystkie swoje cenne rzeczy, a ja i Wojtek tam śpimy, a było strasznie zimno i wiał silny wiatr. Nagle podszedł jeszcze jeden mężczyzna i zaczął dalej próbować, aż w końcu się udało. Podekscytowani zaczęliśmy bić brawo. Chcieliśmy im wręczyć wódkę, ale nie chcieli, ponieważ nie piją alkoholu. Mogliśmy w końcu położyć się spokojnie spać. Tego dnia przejechaliśmy 268 km.