RoadTrip Olimp: Dzień 7 (Kotor)

To już siódmy dzień wyprawy! Tydzień minął jak z bicza strzelił, wydaje się, że jeszcze niedawno zwiedzaliśmy Budapeszt z Zygmuntem czy spaliśmy na jednej z plaż Dunaju, a teraz piszę tę relację z plaży na północy Albanii.

Dzisiejszego dnia obudziło nas słońce, wstaliśmy około 6:30. Mimo iż w Czarnogórze nie można nocować „na dziko” to nikt nie robił nam problemów. Na śniadanie postanowiliśmy zjeść dorodnego arbuza, którego dostaliśmy od chorwackich księży. Tym razem zebrać udało nam się dość szybko i wkrótce później siedzieliśmy w samochodzie w drodze do oddalonego o 15 kilometrów Kotoru. W Kotorze, w przeciwieństwie do Dubrownika, nie było problemów z zaparkowaniem blisko starego miasta. Samochód zostawiliśmy na otwartym parkingu centrum handlowego, który kosztował 1 euro za godzinę (a za każde wydane w centrum 10 euro była dodawana godzina gratis).

Kotor bardzo mnie urzekł. Już na pierwszy rzut oka, jeszcze przed wejściem do starego miasta otoczonego murami wydał mi się znajomy. Sprawiały to mury zbudowane przez Wenecjan, które bardzo przypominały te, które miałem okazję w lutym oglądać w oddalonym o kilkaset kilometrów Bergamo.

Miasto trochę po godzinie 8 dopiero budziło się do życia, mogliśmy więc powoli spacerować jego wąskimi i urokliwymi uliczkami oraz oglądać gęsto rozsiane zabytki. Kotor owych zabytków ma bardzo wiele przez co uznawany jest za jedno z najciekawszych i najlepiej zachowanych średniowiecznych miast południowo-wschodniej Europy. Miasto, w przeciwieństwie do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Dubrownika, przez większość czasu znajdowało się pod czyimś protektoratem. Kotor był we władaniu między innymi Wenecji, Węgier, Serbii czy Bułgarii.

Miasto posiada ciekawe położenie geograficzne, z trzech stron otoczony jest masywami górskimi, a z jednej zatoką, która posiada pewne cechy norweskich fjordów i niekiedy nazywana jest najbardziej wysuniętym na południe fjordem Europy.

Kotor oprócz wielu zabytków ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę – dużą ilość kotów. My podczas naszej krótkiej przechadzki naliczyliśmy ich aż 15. Koty znajdują się tu często na pocztówkach czy magnesach. W mieście jest Muzeum Kotów i Kocia Galeria.

Po zwiedzeniu Kotoru udaliśmy się na przejazd drogą widokową P1 z Kotoru do Cetyni. Droga ta słynie z dużych podjazdów oraz serpentyn, z których rozciąga się wspaniały widok na Zatokę Kotorską. Nieco obawiałem się tego podjazdu, ale już od samego początku ustawiliśmy ogrzewanie na najwyższy poziom (pomaga to ochłodzić silnik) i podczas całej trasy zrobiliśmy tylko jeden krótki postój na zdjęcia. Trzeba było być uważnym, zwłaszcza na zakrętach, ponieważ droga była wąska i czasami trzeba było zjechać maksymalnie do zewnętrznej strony jezdni, a nawet zatrzymać się, aby samochód naprzeciwko mógł przejechać.

Następnie wjechaliśmy do Parku Narodowego gór Lovocen i przejechaliśmy przez niego aż do Cetyni. Bilety do parku kosztowały po 2 euro za osobę, ale pan który je sprzedawał, gdy zobaczył naszego busa machnął ręką abyśmy jechali i powiedział, że nie musimy ich kupować. Trasa w Parku Narodowym czasami była dość trudna przez strome podjazdy i częsty brak barierek oddzielających od przepaści. Przez chwilę jechaliśmy drogą, która była w stanie pomieścić jeden samochód, a po obydwóch stronach było znaczne obniżenie terenu.

Po dojechaniu do Cetyni zdecydowaliśmy się nieco zmodyfikować trasę i do Kosowa udać się nie przez Czarnogórę, ale przez północną Albanię. Czarnogórskim wybrzeżem udaliśmy się więc w kierunku granicy z Albanią. Najtrudniejsze było ostatnie 30 kilometrów trasy, kiedy GPS wyprowadził nas na jakąś boczną, bardzo stromą drogę (droga była tak stroma, że czasem ledwo udawało się jechać po niej na drugim biegu, a niekiedy trzeba było wtaczać się pod górę na jedynce). Nieco nas to zdziwiło więc postanowiliśmy użyć map Google, które również prowadziły nas przez tę dziwną drogę. Na szczęście spotkaliśmy miejscowego, który kazał nam zawrócić i doprowadził nas do właściwej drogi, gdzie dalej mogliśmy kierować się znakami.

Przejście graniczne Sukobin – Murićani było dosyć dziwne. Przed nim ludzie sprzedawali różne rzeczy (zazwyczaj arbuzy, melony i suszone figi) z masek samochodów. Przed samym przejściem, ruchem zarządzało dwóch ludzi bez mundurów, którzy np. robili przejazd dla autobusów i czasem wpuszczali bez kolejki inne samochody. Nikt z kierowców jednak nie protestował więc i my tego nie robiliśmy. Przekraczanie granicy poszło dziś wyjątkowo sprawnie, do kolejki dołączyliśmy o 16:20, a już o 17:00 byliśmy w Albanii.

Albania wyglądem sporo różniła się od Czarnogóry, która momentami przypominała wybrzeże włoskie. W Albanii pierwszy raz podczas tej podróży zobaczyliśmy chodzące po drogach kury, owce czy kozy. Mieliśmy okazję oglądać również między innymi kierowcę skutera, który przewoził duży fragment styropianu.

W Albanii zgodnie z tym, co czytaliśmy, jeździ bardzo dużo Mercedesów. Dobry samochód jest tam wyznacznikiem statusu społecznego. Oprócz tego zauważyliśmy, że w Albanii handel przy drodze odbywa się na jeszcze większą skalę, niż w pozostałych bałkańskich krajach. Częstym widokiem jest mały samochód osobowy z bagażnikiem wypchanym na przykład arbuzami i wielkim parasolem czy nawet baldachimem zrobionym z gałęzi i liści. Dotychczas widzieliśmy handlujących arbuzami, miodami, futrami, skórami, teraz doszły jeszcze suszone figi i melony. Albania ma też bardzo dużo stacji benzynowych, mimo iż paliwo jest tu o około 1 zł droższe niż w sąsiedniej Czarnogórze (w Albanii litr paliwa to około 5,5 zł).

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów udaliśmy się do sklepu w celu zakupienia albańskiej karty sim z Internetem. W sklepie spożywczym po wypełnieniu formularza (w Albanii każdą kartę należy rejestrować) okazało się, że w sklepach mają tylko karty typu micro, ja zaś potrzebowałem nano. Ostatecznie w sklepie kupiłem jedynie wodę oraz zieloną Fantę, której nigdzie wcześniej nie widziałem. To już kolejny smak Fanty, który testujemy na Bałkanach.

Około godziny 19 udaliśmy się w kierunku plaży niedaleko miejscowości Shëngjin w okręgu Lezha. Wybrzeże na początku było bardzo mocno zagospodarowane, widzieliśmy pełno prywatnych plaż z parasolkami oraz kempingów. Przejeżdżając kolejne kilometry ludzi robiło się coraz mniej, a i hotele zaczęły znikać. Ostatecznie dojechaliśmy prawie na sam koniec cypla, gdzie zaparkowaliśmy na dzikiej plaży znajdującej się tuż obok takiej z parasolami i leżakami. Plaża jest trochę zaśmiecona, wykorzystywana jest prawdopodobnie przez wędkarzy, których łódki przycumowane są niedaleko brzegu.

Jako pierwsi poszliśmy kąpać się w morzu ja, Kasia, Gosia oraz Michał. Woda była bardzo ciepła i bardzo dobrze się w niej pływało. Po wyjściu z wody okazało się, że morze nie jest zbyt czyste, stanęliśmy więc przed koniecznością dokładnego umycia się. Asia powiedziała, że ona wcześniej wzięła prysznic w znajdującym się niedaleko barze. Ja, widząc, że człowiek zajmujący się plażą obok czyści akurat ulicę, postanowiłem, że pójdę i spytam się czy moglibyśmy skorzystać z ich plażowych pryszniców, które znajdowały się tuż obok naszego obozowiska.

Niestety Pan zajmujący się plażą nie mówił po angielsku, odesłał mnie jednak do stojącego nieopodal współpracownika. Nakreśliłem mu sytuację, a ten po zapytaniu się ile nas jest zgodził się. Zanim jeszcze wzięliśmy prysznic postanowiłem pójść do niego z naszą smyczą. Bardzo ucieszył się z prezentu i gdy tylko zobaczył Facebookowy adres powiedział, że będzie nas śledził i uścisnął mi dłoń.

Ekipa namioty rozbiła około godziny 21:30. Do rozbicia namiotów skłonił ich fakt dużej ilości komarów oraz kilku wychudzonych psów błąkających się po plaży (to podobno dość częsty widok w Albanii). Psy nie podchodzą do ludzi na bliską odległość, nie szczekają (chyba, że na samochody) i wydają się dość łagodne.

Na kolację jedliśmy potrawę przygotowaną między innymi z papryki i koncentratów pomidorowych. Nie wiem dokładnie co to było, ale było bardzo dobre. Kiedy Klaudia z Olą ją przygotowywały ja akurat byłem w morzu (w ekipie mamy podział obowiązków, ja z Kasią zajmujemy się kierowaniem, logistyką, budżetem itp., Klaudia z Olą zajmują się gotowaniem, Michał z Gosią zmywaniem, a Asia zakładaniem i zdejmowaniem bagaży z bagażnika dachowego).

Dziś przejechaliśmy 249 kilometrów. W samochodzie spędziliśmy jednak dość dużo czasu, ponieważ drogi były bardzo kręte i górzyste. Jutro mamy zamiar wjechać do Kosowa. Do Albanii na dłużej wrócimy po wizycie w nim.

<<< Relacja z poprzedniego dnia

Relacja z kolejnego dnia >>>

Komentarze

Komentarzy