Pobudkę tego dnia mieliśmy wyjątkowo wcześnie, o 5:40. Plan był taki, żeby pójść na Olimp, zanim zrobi się gorąco. Szykowanie się jednak nie poszło nam aż tak sprawnie, jak w przypadku Aten, bo wyjechaliśmy o godzinie 7:40.
Nie wiedzieliśmy jak podejść do tematu wejścia na Olimp. Wiele osób mówiło nam, że wejście na Korab jest niezbyt wymagające, a Olimp trudny. Korab zweryfikował, że jednak nie jesteśmy odpowiednio przygotowani, aby zdobyć szczyt masywu – Mitikas (2918 m.n.p.m.). Ponadto wszyscy jesteśmy na różnym poziomie, jeśli chodzi o kondycję fizyczną i doświadczenie w górskich wędrówkach. Część osób chciała spróbować swoich sił i wejść jak najdalej, część optowała za tym, żeby pójść razem na niewielką odległość, tak symbolicznie. Była też opcja żeby podjechać wyżej, do schroniska i ruszyć stamtąd, jednak sama droga po mieście była dość wymagająca ze względu na strome podjazdy i wąskie uliczki. Zobaczyliśmy też na mapach Google, że trasa przebiega licznymi serpentynami, więc zrezygnowaliśmy z podjazdu.
Skończyło się na tym, że poszliśmy nad wodospady Zeusa. Była to bardzo krótka trasa, dlatego czuliśmy niedosyt, ale uznaliśmy, że za to pojedziemy dziś jeszcze do Salonik.
Do drugiego największego miasta Grecji dojechaliśmy około godziny 12:30. Okazało się, że przyjazd tam, o tej porze nie był dobrą decyzją. Miasto było przepełnione samochodami. Przy ulicy stały często dwa rzędy samochodów zaparkowanych równolegle. Pojazdy stały praktycznie wszędzie. Było bardzo tłoczno, mnie i Wojtkowi Saloniki przypominały bardzo Turcję. Ludzie przechodzili przez jezdnię jak im się podobało. Jeździliśmy po mieście z godzinę szukając parkingu, co było bardzo nieprzyjemne, bo często musieliśmy przeciskać się między samochodami. Ostatecznie zrezygnowaliśmy ze zwiedzania i postanowiliśmy pojechać dalej. Wyjazd też nie był zbyt prosty, dlatego odetchnęliśmy z ulgą, gdy opuściliśmy to miasto. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do Lidla, aby kupić kilka rzeczy i pojechaliśmy do Macedonii.
Jeszcze przed rozpoczęciem naszej wyprawy dostaliśmy zaproszenie od Pani Gabrieli z niewielkiej miejscowości Gewgelija w Macedonii, przy granicy z Grecją. Panią Gabrielę mieliśmy odwiedzić jutro, z powodu zmiany planów wychodziło nam jednak, że powinniśmy dotrzeć do Macedonii już dziś. Jeszcze przed wyjazdem do Salonik napisaliśmy wiadomość, nie dostawaliśmy jednak na nią żadnej odpowiedzi. Mimo wszystko postanowiliśmy ruszyć w kierunku Gewgeliji z myślą, że w razie czego zatrzymamy się przy pobliskim jeziorze.
Jeszcze przed granicą odezwała się do nas Pani Gabriela, która dopiero wstała (wspólnie z mężem prowadzą niewielką, ale bardzo urokliwą knajpkę, w której pracują do późnych godzin nocnych lub porannych) i powiedziała, że na nas czeka. Wydawała się bardzo miłą i ciepłą osobą, takie odczucia mieliśmy zresztą już wcześniej, kiedy jeszcze przed wyprawą napisała do nas na Facebooku i zaprosiła do siebie (widząc, że nasza trasa prowadzi przez jej miasto).
Do Gewgeliji dotarliśmy około 14 lokalnego czasu (przekraczaliśmy granicę z Grecją więc cofaliśmy zegarki o godzinę). Naszym miejscem noclegowym były pomieszczenia przeznaczone dla muzyków, którzy przyjeżdżają czasem grać do knajpki Pani Gabrieli. Po niemal trzech tygodniach wyprawy byliśmy już dość zmęczeni, możliwość zatrzymania się gdzieś bez konieczności zajmowania się namiotami, karimatami, z dachem nad głową i łazienką była więc dla nas super sprawą. W jednym z pokoi mieliśmy również bilard.
Po rozpakowaniu rzeczy, wspólnie z naszymi gospodarzami usiedliśmy w ogrodzie, kryjąc się w cieniu drzewa kaki oraz granatu przed sporym upałem. Przy mrożonej kawie rozmawialiśmy o życiu w Macedonii oraz naszych przygodach. Zasypaliśmy Panią Gabrielę dużą ilością pytań, zarówno o sam kraj, jak i jego kulturę i obyczaje.
W pewnym momencie miłą niespodzianką zaskoczył nas mąż Pani Gabrieli, który wsiadł na skuter i oznajmił, że jedzie po mięso, abyśmy mogli zrobić sobie grilla. Ostatnio kiedy robiliśmy grilla w Macedonii kiełbasy były dobre, ale bardzo nas nie porwały. Tym razem było jednak całkowicie inaczej, wszyscy zajadali się ze smakiem zarówno grillowanymi kiełbasami, jak i bagietkami z czosnkiem oraz cevapicci (o których pisaliśmy między innymi w artykule Co zjeść na Bałkanach?) przygotowanymi przez naszego gospodarza. Objedliśmy się niemiłosiernie, najedzeni i szczęśliwi kontynuowaliśmy dalej nasze rozmowy.
Postanowiliśmy również spróbować kupione wcześniej w Grecji Ouzo. Anyżowa wódka smakowała Asi, reszty ekipy nie porwała. Szczególnie nie podeszła ona Oli, która uznała, że „polska wódka przy tym to ambrozja” i jest to „najgorsza rzecz jaką piła w życiu oraz żałowała, że spróbowała”. Kiedy piła ouzo próbując przy tym zatykać nos wyglądała tak, że śmiechów nie było końca.
W międzyczasie dzięki życzliwości naszych gospodarzy zrobiliśmy pranie w pralce. Przystąpiłam też do pisania relacji, niestety kiedy wychodziłam z laptopem i telefonem na dwór, zawias laptopa wkręcił mi się w sznureczki przy drzwiach i telefon ześlizgnął się z laptopa uderzając o beton, co skutkowało pojawieniem się pęknięcia ekranu w dolnej części. Na szczęście działał poprawnie. Popełniłam błąd niosąc go w ten sposób, jednak było to podyktowane tym, że nie chciałam zerwać połączenia z hotspotem z telefonu. Wojtkowi zrobiło się bardzo smutno, bo telefon był dość drogi, a kupiony został niedawno, aby być wykorzystywanym do pracy. Na szczęście na razie chyba działa.
Około godziny 22 wyjątkowo nie położyliśmy się spać, tylko wyruszyliśmy do knajpki naszych gospodarzy, gdzie odbywało się „piana party”. Knajpka wyglądała bardzo ciekawie, większość ozdób było wykonanych własnoręcznie przez Panią Gabrielę. Macedończycy na początku byli dość sztywni, podobno rozkręcają się późno. Warto zaznaczyć, też, że do baru zaczynają przychodzić zazwyczaj dopiero po godzinie 23.
Około godziny 24 udaliśmy się spać. W międzyczasie nieco się rozpadało, musieliśmy więc szybo zamykać szyberdach oraz chować pranie, które niemal już wyschło. Położyliśmy się spać po godzinie 1, tego dnia przejechaliśmy 202 kilometry.