Trzynasty dzień podróży był bez wątpienia jednym z najintensywniejszych jak dotąd. Obudziliśmy się około godziny 7:30, aby zjeść śniadanie i wyruszyć w dalszą drogę o godzinie 9:00. Rano było pochmurno, lecz nadal nie padało.
Jako pierwsze odwiedziliśmy oddalone około 30 kilometrów od naszego miejsca noclegowego Muzeum Wojny w Svolvaer. Muzeum mimo kilku niewielkich pomieszczeń mieści pokaźne zbiory – jest tu szczególnie dużo mundurów, ale można zobaczyć również przedmioty codziennego użytku zarówno cywili jak i wojskowych używanych w okresie II Wojny Światowej. W muzeum znajdują się między innymi bombki z Hitlerem i innymi ważnymi nazistami, portmonetka kochanki Hitlera Ewy Braun, czy gitara zrobiona z zapałek przez polskiego jeńca.
Naszym kolejnym celem było Henningsvaer, mająca niecałe 400 mieszkańców wioska położona na kilkunastu skalistych wyspach połączonych z resztą Lofotów trzema mostami dopiero w latach 80’ XX wieku. Wieś ta określana jest jako „Wenecja Lofotów”, jest też największą wioską rybacką całego archipelagu.
Po krótkiej przechadzce do Henningsvaer udaliśmy się w kierunku Muzeum Wikingów – Lofotr. Była to bez wątpienia jedna z najciekawszych atrakcji, które odwiedziliśmy dotychczas. W pierwszej fazie wizyty wchodzi się do dwóch sal, gdzie znajduje się kilka eksponatów, następnie wchodzi się do dużego drewnianego budynku – siedziby wodza Wikingów. Siedzi tam kilkunastu ludzi przebranych w tradycyjne stroje oraz wykonujących różnego rodzaju rzemiosło takie jak tkactwo, rzeźbienie w drewnie czy kowalstwo. Niektórych rzeczy można spróbować samemu, np. tkactwa, można również pograć w tradycyjne gry Wikingów, a także wylosować ze skrzyni runy i zinterpretować swoją teraźniejszość, przeszłość i przyszłość. Co ciekawe większość wikingów w muzeum wcale nie pochodzi z Norwegii – spotkaliśmy tam mówiącego po polsku Litwina, Słoweńca oraz panią sternik będącą w połowie Polką.
Muzeum częściowo znajduje się również na zewnątrz, gdzie można między innymi rzucić toporkiem, strzelić z łuku czy przepłynąć się repliką łodzi wikingów (wykonaną notabene w Gdańsku).
Na zwiedzanie muzeum poświęciliśmy około trzech godzin – około 18:00 mieliśmy więc przejechane tylko kilkadziesiąt kilometrów.
Na prom dojechaliśmy około godziny 20:00, musieliśmy jednak czekać na niego ponad godzinę. Wykorzystując chwilę większość ekipy poszła przygotowywać jedzenie, Wojtek natomiast został w samochodzie aby wykręcić nadajnik GPS, który z niewiadomych przyczyn zaciął się w nocy i przestał wysyłać naszą pozycję. Jak się okazało, od strony technicznej wszystko jest dobrze, a wina leży prawdopodobnie po stronie operatora sieci komórkowej, której karta sim jest w nim używana.
Na prom wsiedliśmy o 21:15, podróż nim trwała ponad 3 godziny. Mimo, iż jego koszt był zbliżony do promu, którym płynęliśmy z Tallinna do Helsinek to standard promu był sporo niższy, a wifi mocno szwankowało i ciężko było połączyć się z internetem.
Do Bodo dotarliśmy po 24:00. Następnie udaliśmy się do oddalonego 30 kilometrów wędkarskiego eldorado – cieśniny Saltstraumen, na której bardzo zależało Michałowi. Na miejsce dotarliśmy około godziny 1:30 w nocy i zmęczeni podróżą szybko zasnęliśmy.