Eurotrip #11 Naprawiliśmy busa puszką Pepsi

Dziwnie było obudzić się w innym miejscu niż bus. Mocno się już do niego przyzwyczailiśmy. Dzisiejszy dzień był pełen wyzwań, a właściwie jednego – związanego z naprawą alternatora.

Poranek

Wstałem chwilę przed 7:00. Kasia obudziła się pół godziny później. Ustaliliśmy wspólnie, że ja pojadę z Wanią – właścicielem baru, do Komratu do człowieka od alternatorów, ona natomiast zostanie tutaj i będzie w tym czasie ogarniać zdjęcia oraz montować filmy.

Przed wyjazdem zjadłem jeszcze obfite śniadanie, pielmieni z mięsem, chleb, pomidory i jajka na twardo. Kasia jadła również domową bryndzę.

Warsztat u Saszy

W Komracie – stolicy Gagauzji, oddalonej od wioski, w której spaliśmy o około 15 kilometrów, swój warsztat ma Sasza. Sasza podobno jest najlepszym specem od alternatorów w całym mieście. Podjechaliśmy tam razem z Wanią (jechał swoim samochodem), który wytłumaczył w czym jest problem i pojechał załatwiać swoje sprawy. Ja zostałem i czekałem, bo Sasza miał jeszcze trochę roboty z wcześniejszymi klientami.

Kiedy wyciągnął nasz alternator i rozebrał go myślał, że uda mu się go zregenerować. W tym czasie wrócił Wania, któremu powiedziałem, że może jechać do domu, skoro wszystko ma zostać naprawione. Niestety, problem był poważniejszy i powiedział, że trzeba będzie poszukać nowego alternatora. Sasza zadzwonił do Wani, który zdążył już wrócić do domu. Ten przyjechał w ciągu następnych kilkunastu minut i pojechał razem ze mną w wyznaczone miejsce.

W warsztacie, gdzie wysłał nas Sasza, nie mieli alternatora takiego jak mój, znalazł się jednak inny, który mógł pasować. Na początku usłyszałem, że kosztuje 90 lejów (ok. 20 zł), później okazało się jednak, że jest to 900 lejów (ok. 200 zł). Nie mając innego wyjścia wzięliśmy alternator z opcją oddania go, jeśli Sasza stwierdzi, że nie będzie pasował. Tak niestety było.

Pojechaliśmy więc w kolejne dwa miejsca, gdzie nikt nie miał odpowiedniego alternatora. W międzyczasie mogłem porozmawiać trochę z Wanią. Szczupły, około 60-letni mężczyzna, mający na rękach dwa tatuaże będące pamiątką po służbie wojskowej na początku lat 80-tych, był bardzo miły i widać było, że naprawdę chce nam pomóc. Opowiadał trochę o służbie wojskowej na Białorusi, gdzie był kierowcą.

W ostatnim z odwiedzonych miejsc, spotkaliśmy jednego pana, którego imienia nie pamiętam. Pojechał z nami do Saszy i pomagał w poszukiwaniu alternatora, dzwoniąc do znajomych zajmujących się samochodami itp. Sam też sprowadza i rozbiera samochody, u siebie nie miał jednak alternatora do naszego busa.

Poszukiwania wykroczyły poza Komrat. Udało się znaleźć jakiś pasujący alternator, który mógł zostać wysłany. Jego cena wynosiła jednak aż 70 euro, nie wiedzieliśmy też w jakim będzie stanie i ile zajmie wysyłka (dziś jest piątek, więc możliwe, że dotarłby dopiero w poniedziałek lub wtorek). Wiedząc, że nasz budżet nie pozwala nam na tak długi pobyt u Wani i jego żony, zapytałem o to czy istnieją jakieś inne możliwości.

Alternator z puszki po Pepsi

Sasza powiedział, że postara się z części jakie posiada, złożyć ten alternator. Udaliśmy się z Wanią do sklepu po nową tuleję (kosztowała 61 lejów, czyli około 14 zł). Następnie Sasza próbował dorobić pewien element z blaszki, była ona jednak zbyt gruba. Wysłał mnie więc do sklepu po puszkę pepsi, którą wykorzystał do naprawy alternatora. Początkowo zrozumiałem, że Pepsi potrzebna jest po to, aby coś nią polać.

Jak się okazało, konstrukcja działała. Po przejściu testu z użyciem wiertarki, „zregenerowany” alternator znalazł się w naszym samochodzie. Wszystko wydawało się działać. Koszt naprawy wyniósł 600 lejów, ok. 120 zł, więc całkiem sporo jak na mołdawskie warunki. Sasza powiedział, że nie daje gwarancji ile ten alternator wytrzyma. Może działać miesiąc, może działać trzy miesiące, a może działać i dwa lata.

Powrót do Besalmy

Do wioski wróciłem około 15:00. W barze czekał już na mnie obiad, małe smażone rybki, ziemniaki oraz pomidory. Byłem już bardzo głodny, więc szybko wszystko spałaszowałem.

Poszedłem zapłacić za nasz pobyt, śniadanie i obiad. Wszystko kosztowało nas 300 lejów (60 zł), czyli tyle, ile umówiony wcześniej nocleg ze śniadaniem. Wania powiedział, że nie chce ode mnie pieniędzy i wziął jedynie 100 lejów (20 zł) na paliwo.

Muzeum Gagauzji

Wyjeżdżając z Besalmy zajrzeliśmy jeszcze do Muzeum Gagauzji. Muzeum mieści się w ciekawym budynku i chyba jak większość mołdawskich muzeów kosztuje 10 lejów od osoby. Muzeum nie jest duże i jest zachowane w dość starym stylu, ale mimo to jest dość interesujące. Pani przewodniczka mówiła po rosyjsku, ale po kilku dniach spędzonych w Mołdawii byliśmy w stanie wychwycić większość tego, o czym opowiadała.

Kiedy zwiedzaliśmy muzeum, podeszła do nas poznana wczoraj Pani, która jest chyba dyrektorem muzeum. Zapytała czy może zrobić nam zdjęcie, byliśmy tym trochę zdziwieni, ale oczywiście się zgodziliśmy. Po wpisaniu się do księgi gości, opuściliśmy muzeum i udaliśmy się do kolejnego gagauskiego miasta – Kongazu. Tam spędziliśmy tylko chwilę, oglądając znajdujące się gdzieniegdzie tradycyjne gagauskie domki.

Nocleg nad Jeziorem

Około 20:00 udaliśmy się nad Jezioro Komrat, które miało być naszym miejscem noclegowym dwa dni temu. Za dnia i podczas lepszej pogody, droga wyglądała zdecydowanie lepiej. Jezioro nie jest zbyt czyste, kąpiel w nim więc odpadała. Dzięki napotykanym tu co chwilę studniom, mieliśmy zapas wody w baniakach, który pozwolił nam się komfortowo umyć.

Spać położyliśmy się około godziny 22:00, z zamiarem wczesnej pobudki następnego dnia. Na kolacje zjedliśmy płatki owsiane. Tego dnia przejechaliśmy, a właściwie to głównie ja przejechałem, 84 kilometry.

Komentarze

Komentarzy